Przypadek czy powołanie? Czyli o tym, jak przetrwałam 13 lat, katechizując
Autor: Aleksandra Zimoń-Wielocha
Kiedy jest się nauczycielem, trzeba tak wiele rzeczy objąć swoim zasięgiem. Kiedy jest się katechetą, potrzeba oczu serca na sprawy duchowe, delikatności słów, wyczucia odbiorców, doboru tematu i sposobów jego realizacji.
Początki…
Niedawno skończyłam 39 lat. Myśl o kolejnych urodzinach napawa mnie niepokojem, smutkiem i nieustającym poczuciem upływu czasu. Wszystko zaczęło się w kwietniu 2002 roku. Trafiłam wtedy do szkoły jako katechetka, na zastępstwo za Bernadetę, która była na urlopie macierzyńskim. Nie sądziłam, że zostanę na zawsze… Bycie katechetką było w moim planie B, gdyby plan A – czyli praca dziennikarza – nie wypalił. No i stało się. Wcześniej o umowie o pracę w mediach, o normalnej pensji mogłam w prowincjonalnym Raciborzu tylko pomarzyć. Chociaż stawałam na rzęsach, żeby zdobyć warsztat dziennikarza, pokazać się tu od najlepszej strony, nigdy nie dostałam żadnej umowy o pracę. Byłam tu obca, byłam teologiem, a to nie ułatwiało znalezienia pracy. W dodatku kończyłam dwuletnie dziennikarstwo w Krakowie, więc dla niektórych byłam za bardzo wykształcona. Mieszkałam sama w fajnej, wyremontowanej kawalerce w centrum miasta. Miałam swój komputer, internet, z czasem telewizor i nowy tapczanik. Po przeprowadzce zaczęłam pracę w wydawnictwie, ale wytrzymałam z szefem tylko trzy dni. W trzecim dniu tej mojej pracy był atak na WTC w Nowym Jorku; nie mogłam tego zobaczyć, bo nie miałam telewizora. Pojechałam do mamy do Rybnika.